NWNMNDW6AJ, n.pondro
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Heksalogia o Dorze Wilkto wieloletnia i fantastyczna przygoda.Po drodze spotkałam wspaniałych ludzi,bez których nie byłaby ona możliwa.Jestem im wdzięczna za wsparcie, wiaręi decyzje, które okazały się tymi właściwymi.PrologNajpierw uderzył mnie zapach, gęsty, wilgotny, zielony zapach lasu, lekkobutwiejącego poszycia, nasiąkniętego wodą mchu. Światła było niewiele, tyletylko, ile przebiło się przez gęste korony drzew. Podłoże jest nierówne, wznosisię w pagórki po to, by nagle opaść w rozpadlinę przysłoniętą gęstymipióropuszami paproci. Biegnę. Zwykle cieszyłoby mnie to: bieg, las, wiatrowiewający boki, czysta energia uderzająca do głowy. Nie dziś. Węzełwściekłości i strachu zbyt mocno zaciśnięty, aby było tam miejsce na radość. Niemogę się zatrzymać, znajdą mnie. Biegnę pod wiatr, lecz nie mogę zmienićkierunku, są tuż za mną. Polują i to ja jestem zwierzyną. Muszę ją znaleźć.Muszę, ch oćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię. Zmęczenie uciska żebra,oddech kosztuje coraz więcej wysiłku, ale nie mogę się zatrzymać. Słyszę już ichwycie, zaciskający się wokół mnie krąg. jeden do piętnastu. W pojedynkę żadennie miałby szans. W piątkę też by nie mieli, ale piętnastu to zbyt wielu, nawet dlamnie. Nie wtedy, kiedy stawką jest coś więcej niż moje życie. Jest ona i to, co jejzagraża. Jej ból, który odbiera mi zdrowe zmysły. Jej krzyk, który odbija sięechem w mojej czaszce nawet teraz, kiedy biegnę przez las. I jeszcze bardziejprzerażająca cisza, która następuje później. W przypadku tej konkretnej kobietycisza to nic dobrego. Nigdy nie wie, kiedy zamknąć buzię, więc... nie, nie myśl otym, biegnij!Napinam całe ciało do skoku, odbijam się tylnymi łapami i płaskim łukiempokonuję głęboką rozpadlinę, przednie łapy zapadają się w miękki, wilgotnymech, gleba pod nim jest luźna, nie ma w co wbić pazurów. Tylne łapy młócąpowietrze, pazury wbijają się w niemal pionowąścianę. Podciągam się iwypełzam na krawędź, ciężko dysząc. Otrząsam futro z błota, które przywarło dobrzucha i boków. Muszę biec, dotrzeć do niej, zanim mnie dorwą, zanim będzieza późno. Zanim zostanie po niej tylko cisza, która jest jej przeciwieństwem.Odwracam głowę, słysząc trzask tuż obok. Uginam przednie łapy, przypadam doziemi i stroszę futro na grzbiecie, warczę i zajadle ujadam, by wiedzieli, co ichczeka, kiedy podejdą, szczerzę zęb y, które już zatapiałem w ciele wielu z nichprzez ostatnie dni. Nie podchodzą bliżej, czekają. Na co? Niepokój narasta. Zbytwielu, nie podołam, nie zdążę. Ostry ból szarpie całym moim ciałem, podrzucamnie na tyle, że tracę kontakt z podłożem. Fala ognia rozrywa od środka, kreww żyłach zamienia się w lawę.Królowo, dopomóż, uratuj, jeśli nie mnie, to ją! Pole widzenia zwęża się, gubiostrość. Podchodzą bliżej, słyszę ich ostrożne kroki na rozmiękłej ziemi, ichobecność gęstnieje wokół mnie. Pani, dopomóż, przejmij od teraz misję, ja niedam rady. Palący ból rozlewa się falą na szyi i reszcie ciała. Trzymam strzępkiświadomości, ale na darmo, odpływam szybko. Szarpnięcie, kolejne fale bólu,woń mojej krwi przebija się przez gęsty zapach lasu. Resztkę sił wyję w niebo,aby usłyszano moją skargę. Aby ktoś zrobił to, czego ja już nie zdołam.Ciemność zabiera mnie, zanim wybrzmi echo mojego wycia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]