Na skałach Calwados A. Sygietyński,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Antoni Sygietyński
NA SKAŁACH
CALVADOS
POWIEŚĆ
Z ŻYCIA NORMANDZKICH RYBAKÓW
WARSZAWA.
W KSIĘGARNI LESMANA I SWISZCZOWSKIEGO
ulica Mazowiecka No 14.
1884.
CZEŚĆ PIERWSZA,
1
Dniało.
Złote promienie wschodzącego słońca przesuwały się po przejrzystych falach Lamanszy i
migoczącym blaskiem drżały na szczytach wspiua-jącej się wody. Wiatr wiał od wschodu i
zi-ninćm, przejmującym tchnieniem, strychował po płótnach wysmukłej Eufmzyi, która
powoli ciągnęła za "sobą wielki włok rybacki po piaszczy-steni dnie morza. Lina gruba, jak
ręka, przytwierdzona do nosa statku i owinięta na wale żelaznej windy, przebiegała wzdłuż
całej burty aż do samego tyłu i ztąd, zwracając się ostro od drewnianej łapy, spadała w morze
pod wpływem ciężaru, wiszącego na jej końcu włoku. Na pokładzie, przewieszony brzuchem
przez ba-kort, stał młody wyrostek i trzymając linę w ręku, gwizdał pod nosem tęskną
piosnkę rybacką.
Włok widocznie szedł równo po dnie morza, wolnym od kamieni i odłamów skal, gdyż
wyciągnięta przed łapą, lina drgała regularnie i spokojnie w ręku czuwającego nad nią
Orange'a. Nagle chłopak przestał gwizdać w połowie pieśni. Zimno jesiennego poranku i
wiatr, dmący mu prosto w oczy, przejęły go do szpiku kości. Puścił linę, wstrząsnął się
gwałtownie pa całem ciele, zatarł ręce i odwróciwszy się twarzą do kajuty, wychodzącej
wysoką paką nad pokład, spojrzał gniewnie w ciemny jej otwór i plunął.
Nie był to pierwszy objaw niezadowolenia siedmnastoletniego chłopca, który od kilku
miesięcy buntował się przeciwko właścicielowi i do-wódzcy rybackiego statku. Służąc sześć
lat na pokładzie Eufrazyi, jako chłopiec okrętowy, Orange czul się dosyć już silnym i
wprawnym rybakiem, aby przestać podawać starszym hubkę do fajki i pobierać połowę płacy
zwyczajnego majtka. Zresztą sam fakt powierzania w jego ręce sieci i rudla, był dostatecznym
dowodem fizycznych i moralnych zalet młodego rybaka i dostateczną pobudką do wybuchów
jego niezadowolenia, ile razy został się sam na pokładzie. Tym razem Orange postanowił
zakończyć ostatecznie walkę i wyzwolić się złym, lub dobrym sposobem z pod władzy
Boudard'a.
— Nie będę mu dłużej służył za „malca"— mruknął ponuro pod nosem i zacisniętemi
pięściami zatrząsł nad paką kajuty, Po chwili, jakgdyby dla dodania sobie otuchy, spojrzał
dumnie po wypukłych piersiach swojego szerokiego tułowia i tupnąwszy nogą w pokład,
odwrócił się, napowrót do liny.
Sieć wlokła się wciąż równo za statkiem, który kołysząc się po lekkich falach, za podmuchem
wschodniego wiatru, powoli zbliżał się ku czarnym beczkom, przykutym łańcuchami do
najwyższych szczytów podwodnych skał Calvados.
Słońce wzbiło się wyżej nad ziemie i przebi-temi przez poszarpane chmury promieniami,
barwiło powierzchnię morza różnokolorowemi smugami światła.
Orange, przechylony przez bartę, trzymał linę w ręku i w milczeniu, ponurym wzrokiem
wpatrywał się w morze, czystym szmaragdem zieleniejące pod cieniem statku
Nagle włok zaczął szarpać się na linie. Orange, krzyknąwszy Da cały głos: „chłopcy!" zrzucił
linę z łapy i pobiegł w ciężkich podskokach na sam przód statku.
Zanim rybacy, ocknąwszy się ze snu, zdążyli wyjść na pokład, już statek, ulegając ciężarowi
włoku, który go ciągnął za nos, zwrócił się z pierwotnej swej drogi i stanął nad nim, jakby na
kotwicy.
Boudard wyszedł z kajuty ostatni i zaspanym głosem spytał:
— Kamień, czy skala?
— Kamień—odpowiedział Orange sucho.
W jednej chwili rybacy spuścili żagle i schwycili się we czterech razem z Orange'em za korbę
windy, która żelaznemi zębami zadzwoniła żałośnie po wrębach kola.
Boudard drapał się w głowę pod futrzaną czapką i rwał niespokojnie szpakowato-ryżą brodę.
Po półgodzinnem windowaniu, żelazny łuk włoku pokazał się nareszcie jego siwym oczom.
Majtkowie dla wypoczynku zaprzestali pracy ua chwilę. Pot lal się im z czoła, a piersi
wznosiły się i opadały, jak torby kowalskich miechów.
Boudard przenikliwym wzrokiem wpatrywał się; w morze. Cala sieć była jeszcze pod wodą:
co zatem znajdowało się w matni, oprócz kamienia, musiało zostać dlań tajemnicą, aż do
ostatniej chwili windowania sicci na pokład. Korzystając z wypoczynku majtków, nabił
krótką glinianą fajeczkę, nio odwróciwszy głowy od żelaznego gardła sieci, zawołał:
— -Malec!... Hubka!
Orange za cała odpowiedź odwrócił się tyłem do „gospodarza" i usiadł na belce od nosa
statku, obeierająe sobie obojętnie czoło rękawem wełnianego kaftana.
— Malec!... Hubka!
— Nie możecie sami pójść po nia, kiedy stoicie przy kajucie? — odpowiedział wyrostek
przez ramię.
— Twoje psic prawo robić, eo ci każę'. — krzykną! „gospodarz" statku, czerwieniąc się
pomiędzy zmarszczkami skóry, potrzaskanej od starości i morskich wiatrów.—Kiedy mówie
hubka, to hubka!!
Orange rozsiadł się lepiej na belce i nie odwracając głowy w stronę gospodarza, splunął na
pokład przez zaciśnięte zęby.
Majtkowie, nic rozpoczynając roboty ua nowo, czekali z ciekawością rozwiązania sprzeczki,
która nie raz już powtarzała się na lądzie i morzu, ale bez tak wyraźnego charakteru buntu, jak
obecnie.
— Pójdziesz po hubkę, czy nie?!
— Jeżeli mi dacie moję, część, to pójdę, cno-ciaż-cm majtek.
— Za co ci mam dać?
— Za co?... Czyż to nic mam siedmnastu lat? Czy może nie pracuję, jak każdy?... Cóż to! nic
ciągnę sieci razem ze wszystkimi, albo może nie wywieszam żagla, kiedy leżycie do góry
brzuchem w kajucie?
— A tobie co do tego, bękarcie jakiś?!
— Patrzcie go, bękarcie!... Cóż to?! goniliście się z moją matką, czy co?
— Miałbym też z kim?...
— Ej! wara wam od matki, bojak zamaluję!...— krzyknął Orange, porywając się z miejsca na
nogi.
— Tylko mi się rusz na pokładzie, to ci kąpiel sprawię!
— Jeszcze fam niewiadomo, ktoby z nas prędzej napił się wody! Zresztą gadajcie sobie, jak
chcecie, tylko mi dajcie moję część.
— Cóż to?! ja może ci będę podawał Imbkę do łajki?
— Ja tam waszej nie potrzebuję, ale też i dla was po nia złazić nie będę. Weźcie sobie innego
smarkacza ua pokład, bo ja już dłużej „malcem" być nie chcę.
— Patrzcie go, jaki hardy! A któż to cię żywił od dziesięciu lat przeszło?
— Wy—odpowiedział Orange sucho.
— A kto mi zapłaci za twoje jedzenie, ubranie i opierunek?
— Dawno już wam zapłaciłem i to z procentem. Cóż to?! wiosłem nie robię od dwóch lat ua
czółnie?... A może statku nie prowadzę, jak się spijecie w kajucie?
— Za twoje pieniądze, blaźnic jakiś?
— Juści-że za moje, kiedy mi połowę tylku płacicie za robotę, a nie tak. jak innym.
— Służba! Do windy! — huknął gospodarz groźnym głosem.
Dwóch majtków schwyciło za jedno ramię korby, a trzeci za drugie.
Winda z jękiem zaszczekała żelaznemi zębami po kole.
— Do windy, mówie!—krzyknął Boudard powtórnie, zmierzywszy Orange'a od stóp do
głowy przenikliwym wzrokiem.
— To sobie windujcie sarai, kiedy nio chcecie płacić—odburkną! wyrostek i rozsiadł się
ponownie na belce
Boudard, krokiem, kołyszącym się od starości i życia na pokładzie, puścił się ciężko na przód
statku. Zanim jeduak ujął za rękojeść windy, stanął nad Orange'm i ochrypłym od złości
głosem krzyknął mu nad głową:
— Do budy, smarkaczu!.... Nauczę ja cię n syndyka, poczekaj!
— Przecież mi łba z karku nie zdejmio—odpowiedział obojętnie Orange, nie podnosząc
głowy.
— Do budy!—krzyknął Bondard po nad szczękiem windy i zakręcił korbą tak silnie, że aż
zęby żelaznego bębna zadzwoniły raźniej.
Orange, nad którego zacięciem się wzięło górę posłuszeństwo majtka, podniósł sio prawic
obojętnie z belki i kołysanym krokiem przeszedł mimo Boudard'a. Zstępując jednak po
żelaznych schodkach kajuty, zatrzymywał się na każdym stopniu, jakby dla urągania
„gospodarzowi," któremu prosto i wyzywająco patrzył w oczy.
Tymczasem majtkowie, wyciągnąwszy włok na pokład, przywiązali postronkami olbrzymi
kamień do burty, aby, taczając się po pokładzie, nio uszkodził statku; następuie uwiesiwszy
się u liny powoli, z wysiłkiem, „whyzowali reję z żaglem w wierzch masztu."
Za chwilę wiatr zadął po żaglu i zatętuił w uim miarowem tętnem głuchego dźwięku.
Eufrazya, pochyliwszy się na bok pod parciem wialni i ciężarem płócien, popłynęła raźnie ku
brzegom. Przesunąwszy się pomiędzy dwoma beczkami, znaczącemi dwa najwyższe szczyty
podwodnych skał, wpłynęła poważnie do zatoki Graudcamp i zmieniwszy bartę na inną, pod
wiatr, wolno skierowała się ku lądowi osady.
Białwany wiecznie ruchliwej Lamanszy, rozbite o długi grzebień skal Calvados, spokojnie
rozlewały się po płaskiem dnie przybrzeżnej zatoki i lekko unosiły tułów Eufrazyi, która
powoli spływała ku brzegowi, zostawiając pas spienionej wody za sobą.
Kilka statków kołysało się już na kotwicach: reszta spieszyła za Enfrazyą, lub wpływała
równo z nia do olbrzymiej przystani, zbudowanej ręką natury przy jej wulkanicznych
rewolucyacb oddzielania lądu od wody.
W polowie drogi, pomiędzy podwodnemi skalami, a brzegiem statku, wielkie, głęboko
wydęte czółna, czekały z kotwicami na załogi statków.
Eufrazya uderzyła nosem w bok swojego czółna i odarta z żagli, zatrzymała się na miejscu.
Majtkowie przenieśli olbrzymią kotwicę na pokład i przeciągnąwszy długi jej sztak koło nosa
statku, zrzucili zardzewiałe żelazo w morze.
Kamień, przywieziony na brzeg, z pluskiem spad! w wodę.
— No, przynajmniej tego nic złapiemy już w sicci!—zawoła! jeden z majtków.
— To pewna — odpowiedział drugi i -zrobił znak krzyża nad miejscem spoczynku
przywiezionego kamienia.
Ryby leżały już w koszach.
Płaskie fladry, odwrócone białemi, lepkiemi brzuchami do góry, postykane ze sobą
paszczami, rozchodziły się w promienie naokoło dna płytkiego koszyka, ostrym blaskiem
świecąc na słońcu. W głębszych koszach gniotły się olbrzymie raje i długiemi ogonami,
zwieszonemi po przez brzegi, dawały ieszcze znaki życia. Bar-weny, ułożone podobnie, jak
fladry, lecz w czerwoną, zlotem i srebrem przetykaną gwiazdę promieni, zeszły do czółna w
rękach samego gospodarza, który „królowę" smacznych ryb sani zwykł był znosić z pokładu.
Zielone makrele poszły za tamtemi. Płaszczki nie były jeszcze gotowe.
Niezręczny majtek wpychał grubo-płaskie ryby do kosza, przygniatając niesforniejsze pięścią.
Ostatnia, położona na wierzchu, największa i najwytrzymalsza na ciśnienie powietrza bez
wody, w chwili, kiedy majtek podnosił kusz do góry, dobywszy ostatka sił, rzuciła się na
pokład,'lekko przechylony ciążeniem kotwicy ku morzu. Troche słonej wody wpadało
pomiędzy burtą, a pokładem. W rozpaczuej obronie przed śmiercią, płaszczka, dostawszy się
do wody, tak silnie utknęła nosem w szparze, że majtek w żaden sposób wyciągnąć jej nie
mogł za wyślizgujący mu się z rąk krótki ogon.
Boudard, gromiąc niezdarność majtka, wetknął łopatę wiosła w szparę i burtę podważył
cokolwiek do góry.
Majtek wsunął rękę pod burtę i wbiwszy sdnie palec w oko płaszczce, wyciągnął ją na pokład,
gruckoeząe jej za niesforność kości grzbietu ob-casem.
— Bądź że człowiekiem! — zawołał Boudard z odcieniem wyrzutu w głosie. — Któż mi
teraz kupi potłuczoną rybę?!
— Nic się złego nie stało... tylko jej głowę trochę naznaczyłem—odpowiedział majtek,
spuszczając kosz do czółna.
Za chwilę trzej rybacy trzymali już wiosła w rękach i czekali rozkazu Boudarda, który
milcząc, wbijał w bok czółna żelazne dulki.
Orange, pewny, że go nie zostawią na morza, uśmiechał się złośliwie pod nosem i nie
wychodzi! ua pokład, jakkolwiek słyszał, że załoga już się ma do odjazdu.
— Malec! — krzyknął Boudard, niespokojnie przerabiając wiosłem po wodzie.
Orange, jakby nie do niego rozkaz się stosowa!, ani drgnął pod pokładem.
Boudard zrozumiał grę od razu i po krótkiej chwili czekania, zawołał:
— Gabryel!
Wyrostek, ciężko stąpając po żelaznych schodkach kajuty, wszedł na pokład. Podniósłszy
głowę butnie do góry, nasunął czapkę na czoło, przekroczył szyrabort i zsunął się tylem do
czółna.
Bomdard trzymał jego wiosło w ręku.
Orange, nic spiesząc z pomocą wiosłowania nikomu, rozsiadł się wygodnie na tyle i zaraz z
miejsca zagwizdał wesołą piosnkę „powrotu rybaków"
Dwie pary olbrzymieli wioseł szczęknęły w dulkach i wypukła koncha dębowa, kołysząc się
na przód i w tył po drobnych falach zatoki, pomknęła ku brzegom.
W kwadrans wielki pająk drewniany, przerabiając długiemi nogami po morza, przybił do
lądu.
Na piasku stali handlarze i gapie, zawsze oczekujący przybycia rybaków z każdym drugim
przypływem morza.
W gruppie handlarzy, jaśniała rumiana twarz opasłego syndyka, który razem ze wszystkimi
mieszkańcami Grandcamp, pociągnął ua targ, więcej z nudów, niż przez ciekawość, a więcej
ieszcze przez ciekawość, niż z obowiązku czuwania nad moraluem i Hzycznem dobrem
rybaków.
Boudard mrugnął nań ukośnem okiem i upewniwszy się, że syudyk nie odejdzie z largu,
zabrał się najspokojniej do zwykłej licytacyi. Najpierw poszły płaszczki, a potem dopiero bar-
weuy, makrele i fladry. Kaje były tak wielkie, że Boudard musiał rozprzedać je na sztuki.
Roz-licytowawszy pomiędzy uboższą ludność rybacką psy morskie, Boudard z czółna zaczął
głośno opowiadać syndykowi o buncie „malca" przeciwko prawej władzy „gospodarza."
Syndyk słuchał skargi z nabożeństwem i uwagą. Widząc jednak, że Bondard przesta! już
rozwijać motywy, a natomiast ustawicznie wraca się po dawne, odezwał się do buntownika
głosem urzcdowo-poważuym:
— Czy przyznajesz się do winy i przestępstwa przeciwko władzy "gospodarza," który cię w
tej chwili oskarża przed urzędem syndyka rybaków?
— Przyznaję — odpowiedział sucho Orange, stając prosto na dnie czółna i patrząc -siniało w
rumianą twarz sędziego.
— Czy masz co do przytoczenia na swojo obronę?
— Mam.
— A mianowicie?..—spytał syndyk łagodnie, nadstawiając ucha słowom Orange'a.
— A to, że—m mocny, jak każdy majtek, a Boudard nie chce mi dać całej części, mówiąc, że
mi się nie należy, chociaż dawno robię już wiosłem i prowadzę statek po morzu.
— Czy to jest wszystko, co na swoje obronę przytoczyć mi możesz?
— Wszystko, panic syndyku. Nie chcę być dłużej „malcem" i koniec.
— Dobrze—odpowiedział syndyk łagodnie.— Pójdziesz ua sześć dni do kozy o chlebie i
wodzie.
— A niecb tam! to pójdę, byle się raz skończyło — mruknął gburowato Orange i nasunął
czapkę na oczy.
— Huszaj mi zaraz do merostwa i powiedz stróżowi, żeby cię zamknął na górze—dodał
syndyk stanowczym głosem i wskazał mu ręką ulicę, która prowadziła prosto na plac
wysokiego urzędu.
— Niech pan syndyk pozwoli mu przynajmniej zjeść obiad, com przygotowała dla niego na
dzisiaj — wtrąciła dobrotliwym tonem zona Bondard'a, i dla wzruszenia sędziego, podstawiła
ma pod uos jedną ręką miskę z gotowanemi rybami, a drugą kawał czerstwego chleba.
— Nie bójcie się, nie umrze z głodu — odezwał się syndyk poważnie i machnąwszy ręką,
odszedł.—To wytrzymały wilk!
— Tego mi tylko brakowało!—krzyknął lioudard na żonę. — Nie dość, żem przez sześć lat
chował żmiję w zanadrzu, jeszcze mi tu go będziesz pieścić ua pożegnanie? Do domu mi
zaraz z temi miskami!
Staruszka pochyliła głowę ua znak poddania się mężowi i kolacąc drewniauemi sabotami po
bruku, pociągnęła do domu na starych nogach, które nie bardzo ją od pewnego czasu słuchały,
choć sama czuła się jeszcze dość rzeżką w sobie. Astma i reumatyzm męczyły ją ua każdą
zmianę i częstokroć po kilka dni zatrzymywały w łóżku. Było to dla niej wielkie zmartwienie,
gdyż w takich razach nic mogła dobrze obsłużyć I!oudard'a, który, niecierpliwiąc się nie ua
czas przygotowanem jedzeniem, nastawa! koniecznie, aby sprowadzić córkę z Caen i położyć
koniec, z jednej strony nieporządkowi w domu, a z drugiej „rozpróżniaczaniu się"
dziewczyny w wielkiem mieście. Bondard'owa ani słyszeć
o tem nic chciała i smarując nogi spirytusem mrówczanym na reumatyzm, a popijając ziółka
Ślazowe na rozwijającą się astmę, dreptała koło kuchni z większą jeszcze gorliwością, niż
zwykle. Obecnie ubył jej Orange, którego żywiła za niewielkiem wynagrodzeniem, jakie
Boudard strącał ze skromnej części „malca." Oddalenie ho, jakkolwiek przewidywała je
oddawna, poszło staruszce w niesmak. Przyzwyczaiła się do niego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]