Na froncie totalitarnego państwa, Fakty i mity, SB a Lech Wałęsa

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
NA FRONCIE
TOTALITARNEGO PAŃSTWA
O DZIENNIKARSTWIE I DZIENNIKARZACH W PEERELU
ZE SŁAWOMIREM CENCKIEWICZEM I DANIELEM WICENTYM
ROZMAWIA JAN M. RUMAN
J.M.R. – Dziś zalicza się dziennikarstwo do zawodów zaufania społecznego.
Niechętnie przypomina się, że spora część środowiska dziennikarskiego tkwi swym
rodowodem w peerelu. Ci, którzy uganiają się codziennie za nową informacją, to
zwykle młodzi ludzie niepamiętający już komunizmu, ale komentatorzy kreujący
opinię publiczną swoje „doświadczenie” zdobywali na ogół w dawnych komuni-
stycznych środkach przekazu. Jak to było w peerelu, czym wtedy było dziennikar-
stwo?
S.C. – Służbą „na froncie” propagandowym państwa totali-
tarnego. Dziennikarz był nikim, partia wszystkim. To w grun-
cie rzeczy Wydziały Propagandy KC i KW PZPR decydowały,
kto może być dziennikarzem i jakie stanowisko ma zajmować
w strukturze redakcyjnej. W sprawach większej wagi dyktowa-
no dziennikarzom nawet tezy, argumentację i wymowę artyku-
łów. Przykładem mogą tu być znane mi dobrze z akt gdańskiej
PZPR wytyczne dla konkretnych dziennikarzy pism i gdańskiego
ośrodka RTV w sprawie wizyty Jana Pawła II w Trójmieście. Wiele
gazet musiało drukować, jako swoje, artykuły przysłane przez
organa władzy, w tym SB. Tu z kolei wskazałbym na sprawę
śmierci Tadeusza Szczepańskiego – działacza WZZ Wybrzeża,
o czym pisałem w zeszłym roku w „Biuletynie IPN”. Znalazłem
dokument SB podpisany przez płk. Tadeusza Szczygła m.in.
w sprawie „obudowania” tej sprawy na łamach „Dziennika Bałtyckiego” w taki sposób,
żeby ze Szczepańskiego zrobić pjaka, który zginął w wyniku własnej nieodpowiedzialności.
Krótko potem w „Dzienniku Bałtyckim” ukazał się artykuł podpisany inicjałami „H.O.” pt.
Tragiczne skutki nietrzeźwości.
Ta tajemnicza nić łącząca partię, służby specjalne i dzien-
nikarzy powinna być przez nas z całą precyzją badana. Dziennikarze PRL, szczególnie ci
najbardziej znani i z ważniejszych gazet, to po prostu zasłużeni propagandyści, ludzie za-
ufania partyjnego i esbeckiego.
D.W. – Dziennikarstwo w czasie PRL należy rozpatrywać w szerszym kontekście całego sy-
stemu władzy komunistycznej. Oczywiście media nie odgrywały żadnej roli czwartej władzy.
Były zaś ważnym elementem systemu władzy, podtrzymywały bowiem sytuację pozornej
harmonii między interesem partii a interesami społeczeństwa. Powtarzam tu tezy z ciekawej
książki Jerzego Drygalskiego i Jacka Kwaśniewskiego
(Nie)realny socjalizm
. Z tego wzglę-
du ważniejsze od tego, co ukazywało się w peerelowskich mediach, było to, że pewne tre-
ści nie ukazywały się w ogóle. Chodziło więc przede wszystkim o zablokowanie artykulacji
tych informacji, które mogły naruszyć „harmonię” między par-
tią a „masami”. Drygalski i Kwaśniewski mówią tu o „środkach
masowego niekomunikowania”.
Kwestia zaufania publicznego do dziennikarzy jest w przy-
padku ery PRL sprawą bardziej złożoną. Istniały tytuły prasowe
cieszące się względnym zaufaniem oraz takie, które postrze-
gane były jako instrumenty reżimu. Podobnie rzecz miała się
z konkretnymi dziennikarzami. Przykładowo, dziennikarze obec-
ni w czasie strajku sierpniowego w Stoczni Gdańskiej wspo-
minają scenę, w której robotnicy nie wpuścili na teren stoczni
dziennikarki z gdańskiego oddziału telewizji, wypominając jej
wcześniejsze reportaże w poetyce „spustu surówki”.
J.M.R. – Młodszym Czytelnikom warto przypomnieć, że przez kilkadziesiąt lat ko-
munizmu nie było żadnej mowy o pluralizmie mediów. Główne tytuły prasy, radio
i telewizja były w rękach „partyjno-rządowych”...
S.C. – Telewizja i radio były rządowe, czyli całkowicie podporządkowane komunistom.
PZPR władała nakładami prasy w 95 procentach, bo Kościołowi oraz tzw. stronnictwom
sojuszniczym – ZSL i SD – przyznano nieco tytułów. PZPR kontrolowała jednak 100 procent
treści przez cenzurę, centralny przydział papieru i RSW – właściciela monopolistycznego
kolportażu i drukarń prasowych. Właścicielem RSW w 95 procentach była PZPR, reszta
„spółdzielni” należała m.in. do ZMS, ZHP, Ligi Kobiet. W efekcie każdy, kto kupił w kiosku
jakąkolwiek gazetę czy inny towar (a w tym czasie kioski „Ruch” były największą siecią
sklepową w Polsce), wzbogacał bezpośrednio KC PZPR. Wśród założycieli RSW znalazł się
kwiat polskiego sowietyzmu, w pierwszej radzie nadzorczej zasiadali m.in. Jakub Berman,
Edward Ochab i Eugeniusz Szyr. Historia RSW to w istocie dzieje dziennikarstwa i słowa
pisanego w PRL, może dlatego już po 1990 r. rozkradziono archiwalia tej instytucji, gdzie
m.in. przechowywano akta osobowe tysięcy dziennikarzy z całego kraju z opiniami na ich
temat, własnoręcznymi życiorysami, decyzjami itd. Zupełnie odrębną sprawą jest „skok” na
gigantyczny majątek RSW po 1989 r.
D.W. – Brak pluralizmu stanowił ważną część mechanizmu blokady artykulacji, o któ-
rym wspomniałem wcześniej. Trzeba mieć świadomość, że osiągnięcie tego stanu rze-
czy poprzedziły wieloletnie świadomie wprowadzane przez komunistów zmiany instytucjo-
nalne. Mam tu na myśli m.in. stopniowe marginalizowanie tzw. prasy „Czytelnikowskiej”,
dominację koncernu RSW, ujednolicanie treści dzienników wydawanych przy Komitetach
Wojewódzkich PZPR oraz podział czytelników na specjalne segmenty i odpowiednie prepa-
rowanie treści dla poszczególnych segmentów.
J.M.R. – Były też ściśle kontrolowane, koncesjonowane pisma katolików (tzw. po-
stępowych) i nieliczne pisma kościelne.
S.C. – W tej materii sytuacja ulegała zmianom. W okresie stalinowskim realizowano plan
wydziedziczania Kościoła, w tym z prawa do własnej prasy, nawet
stricte
teologicznej. Po
1956 r. chodziło już raczej o utrzymanie politycznej kontroli nad pismami katolickimi oraz
przydzielanie możliwości wydawniczych tym środowiskom, które z jednej strony często od
wewnątrz kontestowały linię polityczną prymasa Wyszyńskiego, a z drugiej strony przychyl-
nym okiem spoglądały na tendencje progresistowskie w Kościele zachodnim. Stąd też – po-
cząwszy od lat sześćdziesiątych, czyli u źródeł ery soborowego
aggiornamento
– doszło do
pewnego paradoksu: pisma katolików świeckich, od paxowskiego „Słowa Powszechnego”
po „Tygodnik Powszechny”, „Znak”, „Więź”, akcentowały potrzebę „głębokich reform”
w Kościele oraz współistnienia Kościoła i ateistycznego państwa. Stefan Kisielewski pisał
w
Dziennikach
, że mają oni tylko jedno w głowie – „walkę z prymasem o reformę Kościoła”
i dodawał trafnie: „za dobrze im się, kretynom, wiedzie”.
J.M.R. – Zapewne z dbałości o dobór kadr dziennikarzy kształcono na Wydziałach
Dziennikarstwa i Nauk Politycznych...
S.C. – Doskonałość kadr oznaczała ich całkowite podporządkowanie się ideologii realne-
go socjalizmu i dyspozycyjność wobec wymogów taktyki PZPR. Do osiągnięcia tego celu
nie wystarczały umiejętności zdobywane przez naukę na zwykłych wydziałach uniwersy-
teckich, potrzebne było szczególne szkolenie ideologiczne i, powiedzmy, pragmatyczne,
żeby absolwent w pełni gwarantował wierność peerelowi, satelicie państwa sowieckiego.
W efekcie trudno było liczyć, że dziennikarstwo będą kończyli na ogół ludzie o wybitnych
cechach moralnych, czy w ogóle kompetencyjnych. Chodziło przecież nie o wyłanianie
talentów, te mogą bowiem prowadzić do niezależności, ale uzyskanie „produktu” – dzien-
nikarza potraiącego bez zmrużenia oka kłamać i manipulować w służbie totalitaryzmu.
D.W. – Polityka kadrowa to kolejny element kontroli nad mediami. Początek swoistej so-
cjalizacji wyznaczały studia, ale później była jeszcze potężna praca wykonywana przez ma-
chinę PZPR. W grę wchodziły awanse, wyjazdy zagraniczne, dostęp do rzadkich dóbr, tak
więc osoba, która w końcu obejmowała kierownicze stanowiska w redakcjach, prawdopo-
dobnie była już beneicjantem systemu przywilejów, co jednocześnie wiązało się z podpo-
rządkowaniem systemowi kontroli.
O tym, w jak swoistej symbiozie z PZPR żyła pewna część dziennikarzy, niech świad-
czy fakt, że w czasie Sierpnia ’80 w Gdańsku niektórzy dziennikarze „przyjezdni” (prze-
de wszystkim z Warszawy) swoje pierwsze kroki kierowali nie do stoczni, ale do Komitetu
Wojewódzkiego PZPR, traktując to jako rutynowe postępowanie.
J.M.R. – Większość dziennikarzy w PRL grzecznie uczestniczyła w komunistycznej
propagandzie, autocenzura odbywała się w samych redakcjach. Mechanizmy au-
tocenzury były w pewnym sensie wszczepione w mózgi. Ale nawet w największych
tytułach była, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych, spora grupa dziennikarzy,
którzy nie chcieli bezwolnie poddawać się władzy. Stąd m.in. komuniści uznali, że
w stanie wojennym konieczna jest weryikacja.
S.C. – Jeżeli myśli pan np. o środowisku inicjatywy „Doświadczenie i Przyszłość”, to nie
odbierając zasług wielu jego członkom, należy pamiętać, że otrzymało ono swoistą kon-
cesję na dość ograniczoną szczerość. To środowisko działało w dominujących warunkach
autocenzury, oicjalnie twierdząc, że przez proponowane reformy chce służyć umacnianiu
budownictwa socjalistycznego. DiP nie był niebezpieczny dla władzy i w tym czasie nie było
10
żadnej potrzeby pacyikacji. Weryikacji dokonano po szesnastomiesięcznym „odmrażaniu”
środków komunikacji społecznej. Wielu dziennikarzy w Sierpniu ’80 przeżyło wstrząs mo-
ralny i nie chciało dłużej kłamać. Bez dziesięciomilionowej „Solidarności” do tej zmiany
by nie doszło. Ale wstrząs ten objął zdecydowaną mniejszość środowiska. Większość po-
została w zawodzie, a ubytki szybko uzupełniali nowi, znani nam bardziej już z aktywności
w III RP.
D.W. – W kontekście autocenzury socjologowie posługują się koncepcją habitusu sfor-
mułowaną przez francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu. Habitus to wcielona norma
pozwalająca gładko dostosowywać motywacje jednostki do wymogów otoczenia. W przy-
padku dziennikarzy chodziło m.in. o codzienne sytuacje, w których koledzy z pracy po-
wtarzali w różnej formie zasadę „nie podskakuj, nie podskakuj, siedź na d… i przytakuj”.
Przykładowo, Marek Barański w swojej książce
Tajemnice DTV
przypomina historię dotyczą-
cą Grzegorza Woźniaka (nawiasem mówiąc, w tzw. raporcie WSI iguruje on jako współ-
pracownik WSI ps. „Cezar”), który popadł w niełaskę, będąc na placówce waszyngtoń-
skiej. Historia ta stała się później elementem swoistej dydaktyki w środowisku dziennikarzy
telewizyjnych: „Zastanów się, co ci da manifestacja niezależności. Pamiętaj o Woźniaku”.
Na podobne sytuacje wskazują wspomnienia dziennikarzy obecnych podczas Sierpnia ‘80
w Stoczni Gdańskiej. Dziennikarze ci mieli świadomość, że w czasie strajku żaden reportaż
ze stoczni „nie przejdzie”. W tym sensie moralny wstrząs, o którym wspomniał Sławek, rze-
czywiście miał ograniczony zasięg.
Poza tym chodziło również o obawę przed utratą przywilejów płynących z odpowied-
niego zachowywania się. Habitus podpowiadał, że nadmierny krytycyzm i przenikliwość
nie popłacały. Cenzura wiążąca się z funkcjonowaniem Głównego Urzędu Kontroli Prasy,
Publikacji i Widowisk była już „tylko” swoistym domknięciem systemu kontroli władzy nad
dziennikarzami.
J.M.R. – Z czym nie poradzono sobie przez staranny dobór kadr, próbowano sobie
poradzić przez tajnych współpracowników, którzy mieli być uchem i okiem władzy
w każdej redakcji. Czy można już szacunkowo powiedzieć, jaka była skala tego
zjawiska w porównaniu z innymi środowiskami?
S.C. – System sowiecki zasadzał się na braku zaufania, fakt obecności agentów w re-
dakcjach nie oznaczał więc, że reszta dziennikarzy to sami bibljni Nikodemowie – nie-
podległościowcy, choć i tacy się przecież zdarzali. Tutaj dobrym przykładem jest redakcja
„Polityki”, którą swego czasu Piotr Semka określił trafnie jako „poletko doświadczalne ko-
munistycznej władzy”, gdzie jej naczelny „otrzymywał od kolejnych ekip
placet
na limito-
waną bezkompromisowość i liberalizm”. Wydaje się, że w „Polityce” czołowym i sprawdzo-
nym donosicielem był Kazimierz Koźniewski ps. „33”, który bez opamiętania nadawał na
wszystkich, od funkcjonariuszy partyjnych w rodzaju redaktora Mieczysława F. Rakowskiego
i Jerzego Urbana, poprzez tak lojalne pióra jak Barbara Pietkiewicz i Daniel Passent, aż
po solidarnościowców w rodzaju Macieja Iłowieckiego i Marty Wesołowskiej. „33” potraił
opisywać w donosach nawet odprawy dziennikarskie w KC PZPR. W jednym z donosów
z 1986 r. obnażył niechcący warsztat dziennikarski obowiązujący w PRL, opisał mianowi-
cie Barbarę Pietkiewicz, która „autoryzowała” swój tekst o zomowcach u gen. Czesława
Kiszczaka i funkcjonariuszy MSW.
11
J.M.R. – Jakie funkcje spełniała agentura w mediach?
S.C. – Żywych i myślących czujników bezpieczeństwa, czyli posłuszeństwa redakcji wobec
potrzeb PZPR. Kontrola zewnętrzna (cenzura itd.) nie zawsze potraiła wykryć jakieś nie
dość wierne ideologicznie myśli czy uczucia, a TW – kolega czy koleżanka redakcyjna,
dzięki kontaktom towarzyskim, docierał dużo głębiej i wcześniej do „oiary” ewentualnych
wątpliwości.
D.W. – W pewnym sensie zwerbowani dziennikarze wykonywali podobną pracę jak inni
tajni współpracownicy. Chodziło o rozpracowywanie określonych środowisk i sprawowa-
nie kontroli operacyjnej nad nimi (
vide
przypadek TW „33”). Niemniej jednak potencjal-
nie byli oni dużo cenniejszym nabytkiem niż „zwykli” TW z dwóch względów. Po pierwsze,
rola zawodowa dziennikarza jest wyróżniona z tego powodu, że pozwala na niebudzącą
podejrzliwości obecność w różnych miejscach, na ciekawość, na zadawanie pytań róż-
nym ludziom. Po drugie, dziennikarz dysponuje ponadprzeciętnym kapitałem społecznym
– wszystkimi bliższymi i dalszymi kontaktami, znajomościami, wejściami do różnych śro-
dowisk, zarówno własnymi, jak i „użyczonymi” przez zaprzyjaźnione osoby. Była to cecha
pożądana przez SB.
Dziennikarze z racji swojego zawodu mogli też pełnić funkcję swoistego „agenta wpły-
wu”. Funkcja taka dotyczy kreowania w obszarze opinii publicznej określonego obrazu
osób, instytucji, środowisk, zdarzeń zgodnie z zamówieniem „cichego sponsora”, w tym
przypadku SB. Wspominany już Barański opisuje sytuacje, w których Służba Bezpieczeństwa
aranżowała ikcyjne nakrycie tajnej drukarni opozycji, a ekipa „Dziennika Telewizyjnego”
przygotowywała materiał z takiej akcji i emitowała go.
Nawiasem mówiąc, dziennikarze w ogóle są cennym nabytkiem dla dowolnej służby
specjalnej i praktyką wielu służb świata, zarówno z reżimów demokratycznych, jak i nie-
demokratycznych, jest werbowanie dziennikarzy.
J.M.R. – Czy częsta także dziś tendencja – „nieważna rzeczywistość, ważne, jaką ją
chcemy wykreować” nie jest jedną z pozostałości tamtych czasów?
S.C. – Tego rodzaju ucieczka od prawdy, od świadomości rzeczywistości, zwykle bywa
objawem strachu. Czy obecnie ludzie z elit społecznych – dziennikarze są elitą – mają
się czego bać? Zapewne mogą się obawiać utraty pracy, gdyby chcieli pracować zgod-
nie z własnymi przekonaniami i być obiektywnymi. To paradoks polskiej wolności, że gdy
dziennikarz był wyrzucany w komunizmie, to w jego obronie stawała opinia publiczna.
Teraz dziennikarze mają posłuszeństwo wpisane niejako do kontraktu i postrzega się to
jako regułę wolnego rynku.
D.W. – Muszę zacząć od uwagi metodologicznej. Stoję na stanowisku mówiącym, że każdy
opis świata zawiera w sobie element kreacji w tym chociażby sensie, że musi brać pod uwa-
gę selekcję faktów. W tym kontekście każdy dziennikarz – czy piszący w PRL, czy współcześ-
nie, posiada pewne iltry selekcjonujące mnogość informacji. Oczywiście wybór tych czy
innych faktów przekłada się na mniej lub bardziej świadome służenie pewnym wartościom.
Mówiąc bardzo ogólnie, w czasie PRL było to służenie interesowi partii. Obecnie po dzien-
nikarzach spodziewalibyśmy się służenia interesom społeczeństwa zgodnie z koncepcją
12
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aureola.keep.pl
  •